Prasa – misja czy biznes
Z ANDRZEJEM MAŚLANKIEWICZEM, Sekretarzem Generalnym
Stowarzyszenia Dziennikarzy RP rozmawia Jerzy Byra
Władza decyzyjna w wielkich koncernach
skupiła się w rękach ludzi nie mających najmniejszego zainteresowania tym zawodem. Jest on dla nich
zwykłym narzędziem... Z tego powodu reporterzy nie mają wspólnego języka z szefami mediów,
administratorami biznesu, którym obca jest nawet zawodowa terminologia... Dzisiaj szef nie pyta
wracającego z materiałem dziennikarza, czy zdobyta przez niego informacja jest prawdziwa, ale czy
jest atrakcyjna i da się sprzedać. Oto najgłębsza zmiana, jaka dokonała się w świecie mediów: dawną
etykę wyparły nowe reguły gry.
Ryszard Kapuściński: To nie jest zawód dla cyników;
Agora SA, Dom Wydawniczy PWN SA, Warszawa 2013.
JERZY BYRA Panie redaktorze, z pańskiego biogramu niezbicie wynika, że miał
Pan szczęście obserwować i brać udział w najważniejszych wydarzeniach społeczno-politycznych i
gospodarczych ostatniego półwiecza. Znamienne daty to rok: 1968, 1970, 1976, 1980 i 1989. W tym
czasie, jako dziennikarz recenzował Pan władzę i z nią współpracował. Nowa sprawiła, że zajął się
Pan działalnością gospodarczą, również dziennikarską. Teraz w imieniu prasy zwanej czwartą władzą i
w obronie środowiska dziennikarskiego znowu Pan tę władzę recenzuje. Czy dzisiaj używanie terminu
„czwarta władza", w odniesieniu do prasy i dziennikarstwa ma jeszcze swoje
uzasadnienie?
ANDRZEJ MAŚLANKIEWICZ Moim zdaniem ma.
Od zarania dziejów media, dziennikarstwo pozostaje czwartą władzą. Ale w zależności od sytuacji
politycznej, gospodarczej i od wielu innych czynników ta funkcja czwartej władzy się zmienia. Można
nią być, można udawać, że się nią jest natomiast skutki działania tej czwartej władzy mogą być
znikome, żadne lub wręcz żałosne. Zależy od kierunku w którym idzie i do kogo się odnosi. Czwarta
władza może być wtedy skuteczna, kiedy się z nią liczy ta pierwsza. A w tej chwili śmiem twierdzić,
że rząd, partie, politycy z prasą się nie liczą. Chyba, że im doraźnie bardzo zależy na którymś z
mediów. Natomiast w sytuacji, gdy media odkrywają jakieś nieprawidłowości, szwindle, ogromne
przekręty to władza albo tego nie zauważa, albo bagatelizuje, albo wręcz mówi, że media się
wygłupiają. To pierwsza postawa władzy politycznej. Druga zakłada – niech media mówią źle, niech
plują, ale niech mówią a my i tak będziemy kłamać, nie będziemy mówić prawdy do końca, bowiem zawsze
znajdą się tacy, którzy w to co mówimy uwierzą.
Swoja drogą to znana taktyka propagandowa.
Mimo wszystko zgodzi się Pan z opinią, że media posiadają niesamowitą moc oddziaływania i wpływania
na opinię publiczną. Dziennikarze są nie tylko przekaźnikami między instytucjami państwowymi a
społeczeństwem, ale także swego rodzaju przewodnikami we wszelkich zawiłościach życia społecznego.
To właśnie oni pokazują rzeczy, których wstydzą się władze. To oni odkrywają i demaskują patologie,
afery, skandale. Ale to nie znaczy, żeby generalizować i posądzać dziennikarzy o jakieś niecne czyny
mające na celu destrukcję państwa i kompromitację jego urzędników. Nie sądzi Pan, że zjednoczenie
dwóch największych organizacji dziennikarskich SDRP i SDP mogłoby tę krytykę władzy ukrócić i
jednocześnie zwiększyć siłę oddziaływania na wydawców w sprawach zawodowych? Duży może
więcej. Nie ulega wątpliwości, że jedna duża organizacja dziennikarska
miałaby zdecydowanie większą moc oddziaływania na stanowienie prawa prasowego, ochronę środowiska
dziennikarskiego przed lekceważeniem przez władzę i wydawców, mogłaby również wpływać na kondycję
zawodu dziennikarskiego od strony etycznej, zgodnej z zasadami rzetelności dziennikarskiej i
zaufania społecznego. Ale niestety, w obecnej sytuacji nie jest to możliwe. Choć z naszej strony
cały czas jest chęć połączenia organizacji.
Co stoi na przeszkodzie, by oba stowarzyszenia
połączyły się? Aktualne władze reaktywowanego w 1989 r. Stowarzyszenia
Dziennikarzy Polskich nie chcą na ten temat rozmawiać. Cały czas pokutuje podział na dobre i złe
dziennikarstwo. Białe i czerwone.
Nie rozumiem tego podziału. SDP zostało w stanie
wojennym rozwiązane i zdelegalizowane w 1982 r. W 1989 r. po transformacji ustrojowej reaktywowano
je z niewielką liczebnie reprezentacją dziennikarską. Wtedy też odzyskało cały majątek, choć wówczas
reprezentowało zdecydowanie mniejszą liczebnie grupę dziennikarzy niż istniejące SDPRL, powstałe po
rozwiązaniu SDP. No właśnie. Paradoks polega na tym, że SDP to
organizacja zawodowo-twórcza powstała w 1951 roku, we wczesnym PRL-u. A to znaczy, że cały
dorobek intelektualny i materialny zgromadzony do 1989 roku był zasługą wszystkich dziennikarzy. W
przeważającej liczbie tych, którzy dla ratowania tego dorobku utworzyli w 1982 roku SDPRL i później,
w 1989 r. przekształcili w SDRP. Niestety, po reaktywowaniu
SDP, choć liczebnie mniejszym niż w tym czasie SDRP, to ono przejęło wszystkie wcześniej zgromadzone
przez tę rzeszę dziennikarzy profity (budynek i spore pieniądze). I tego nasi koledzy z SDP nie chcą
przyjąć do wiadomości, że przejęli, czy jak to się w tamtym środowisku mówi odzyskali współnie
wypracowany majątek. Również tego, że gdyby nie powstałe wówczas SDPRL, SDP nie miałoby co
przejmować. Władza stanu wojejnnego miała przygotowany wariant „b”, który zakładał całkowite
rozbicie środowiska dziennikarskiego i przejęcie majątku. Gdyby nie powsta-łe wówczas SDPRL,
najprawdopodobniej dziś, w budynku na Foksal urzędowałby jakiś bank. Powstałe w roku 1982
Stowarzyszenie pod zmienionym szyldem de facto składało się prawie w 90 proc. z dziennikarzy byłego
SDP. Dlatego pamiętaliśmy wtedy o naszych kolegach, którzy znaleźli się nie tylko poza organizacją
ale także pozbawieni zostali pracy. SDPRL organizowało pomoc dla tych dziennikarzy. O tym się dziś
nie pamięta. Przepraszam, Honorowy Przewodniczący SDP, Stefan Bratkowski
pamięta. Dziś SDRP, choć skupia twórców tego wypracowanego majątku ma teraz odpłatnie udostępnione,
również w swoim budynku, trzy pokoiki sublokatorskie, na trzecim piętrze, na które muszą się wspinać
schorowani, zadyszani starsi dziennikarze ciągle wierni naszej organizacji.
Wymyślone w 1989 roku prawo likwidacyjne odebrało nam nie tylko to co przez dziesiątki lat
tworzyliśmy w ramach SDP, co było wspólną dziennikarską własnością, ale przykleiło nam etykietę
czerwonych zdrajców. Trudno polemizować z bezsensownymi epitetami. Historia to oceni.
Wobec tego zapytam inaczej. Dlaczego większość polskich dziennikarzy nie
identyfikuje się z żadną z istniejących organizacji? Uważam, że jest kilka
powodów, ale dwa główne. Pierwszy, między innymi dlatego, że w obecnej sytuacji te organizacje
niewiele mogą zaoferować swoim dziennikarzom. Nasze Stowarzyszenie jest
biedne, choć pobieramy składki, na które nota bene wielu dziennikarzy, kiepsko zarabiających często
nie stać. Po drugie, w sytuacji komercjalizacji prasy, dziennikarze obawiają się, by wstępując do
organizacji przypadkiem nie narazić się wydawcom. Wydawcy odbierają bowiem stowarzyszenia
dziennikarskie trochę jak związek zawodowy. I choć wiedzą, że one nie wiele mogą zdziałać na
przykład w obronie dziennikarzy, ich warunków zatrudnienia i wynagrodzeń. Zawsze jednak
stowarzyszenia mogą upomnieć się o prawa i istotę dziennikarstwa, bronić ich, przypominać o
potrzebie nowelizacji prawa prasowego, autorskiego czy kodeksu pracy i to w ramach
działalności Stowarzyszenia robimy.
Czy te obawy z wstępowaniem do organizacji
dotyczą wszystkich dziennikarzy? Głównie młodych. Oni na ogół są
pracownikami na umowach o dzieło lub na tzw. umowach śmieciowych. To się wyczuwa podczas rozmów z
nimi. Oni przede wszystkim walczą o przetrwanie. Zarabiają po 1000, 1500 zł i pracują za tyle by się
jakoś utrzymać. Szczególnie jaskrawo to widać w telewizjach, gdzie 95 proc. młodych dziennikarzy
zatrudnionych jest na umowach śmieciowych. Dlatego dziennikarze obawiają się jakiejkolwiek
przynależności, bo pracodawca, czyli wydawca, może ich w każdej chwili, pod byle pretekstem,
wyrzucić. To z jednej strony, ale z drugiej wydawcy też mają swoje problemy – spadają nakłady gazet,
i co za tym idzie dochody, więc tną zatrudnienie, bo to najprostsze. Pauperyzacja zawodu
dziennikarskiego z roku na rok pogłębia się.
Niebezpieczeństwo zwolnień z pracy sprawia,
że dziennikarze, by utrzymać się w zawodzie, degenerują się etycznie. Na margines schodzi rzetelne,
obiektywne i opiniotwórcze dziennikarstwo. Wydawcy nie chcą płacić za takie
dziennikarstwo. Dlaczego? Ponieważ dzisiaj prasa, media to biznes.
Wydawcy nie oczekują rzetelnego dziennikarstwa, dla nich etyka dziennikarska, etos zawodu schodzą na
plan dalszy, liczy się w zasadzie wyłącznie, by dziennikarz przyniósł dobry materiał. Najlepiej
krytyczny, sensacyjny, który się dobrze sprzeda i spowoduje, że w tym tytule wzrosną wpływy z
reklam. A jak jeszcze ten dziennikarz przyniesie jakąś reklamę, to wtedy jest dobrym dziennikarzem.
Takich stawia się za wzór. Natomiast, gdyby ten dziennikarz chciał być rzetelnym, dążyć do sukcesu,
chciałby zostać wybitnym piórem, parać się pogłębioną publicystyką – to już wydawcy nie interesuje.
Dla potwierdzenia takiej opinii pozwoli pan, że zacytuję wypowiedź prof.
Mirosława Karwata z UW. Ujmuje tę sprawę jeszcze mocniej: – Po pięciu latach studiów podczas stażu i
pracy w pierwszej lepszej redakcji absolwenci dziennikarstwa przekonują się, że zasady
profesjonalnego warsztatu dla ich pracodawców nic nie znaczą, że kariera nie zależy od nudnej
rzetelności, lecz jest drogą na skróty. Są tylko planktonem dziennikarskim, najczęściej na
bezpłatnym stażu. Jeśli będą grzeczni, czyli dyspozycyjni, to może po trzech miesiącach dostaną staż
lekko pół płatny. A jeśli będą jeszcze bardziej grzeczni, to może pracodawca nie zastąpi ich
następnym terminatorem za darmo.
W odniesieniu do tej opinii proszę zatem wytłumaczyć
jeszcze takie zjawisko. spadają nakłady prasy drukowanej, czasopisma zmniejszają częstotliwość, w
konsekwencji rośnie bezrobocie. To z jednej strony, a z drugiej mamy na uczelniach więcej wydziałów
i instytutów kształcących dziennikarzy. Nie uważa Pan, że to droga do nikąd, a na pewno do
jeszcze większego bezrobocia i frustracji zawodowej dla tych młodych adeptów
dziennikarstwa. Rzeczywiście, niemal w każdej uczelni w większym mieście
znajdują się kierunki dziennikarskie. Kandydatów na dziennikarzy przybywa. Wynika to w dalszym ciągu
z dużej atrakcyjności tego zawodu. Ale oczywiście rynek mediów nie wszystkich jest w stanie
wchłonąć. Wprawdzie w dobie dynamicznego rozwoju mediów elektronicznych i z tym związanych nowych
gatunków dziennikarskich istnieje szansa, że znaczna część znajdzie w nich dla siebie pracę. Choć
nie zawsze ten rodzaj pracy, w zgodzie z definicją, będzie można nazwać dziennikarstwem. Niestety,
reszta absolwentów tych terenowych uniwersytetów, będzie musiała się przekwalifikować.
W
świetle takiej diagnozy dziennikarstwo nie jawi się już jako czwarta władza, a na pewno nie
pierwsza, jak mówią niektórzy. Pewnie ma pan na myśli komentarz Stefana
Bratkowskiego, który twierdzi, że dziennikarze stali się klasą polityczną, sprawują rządy nad
atmosferą w kraju, przed nikim nie ponoszą odpowiedzialności, zawsze mają rację, decydują o
wszystkim – o ministrach, nastrojach, przeszłości i przyszłości, a robiąc to w sposób
nieodpowiedzialny, przybliżają polski rok 1933. Też uważam, że jest w tym stwierdzeniu Bratkowskiego
wiele na rzeczy, jak również to, że dziennikarze z lubością pomniejszają osiągnięcia Polski i
wyolbrzymiają porażki, tym samym znajdują się w awangardzie auto-degradacji.
Poda Pan na
to choćby jeden przykład? Proszę bardzo. Redaktor Monika Olejnik. Czasem
tak spłyca swoje rozmowy w radiu i telewizji, że tego nie chce się słuchać. A jak trafi na rozmówcę,
który potrafi mieć inne zdanie i się z nią nie zgadza, to zaczyna zachowywać się niezwykle obcesowo,
na pograniczu niegrzecznych odzywek. Stara się dominować nad zaproszonym
rozmówcą.
Jesteśmy zatem zgodni, że media wyolbrzymiają porażki i pomniejszają
osiągnięcia. Szczególnie w przypadku problematyki gospodarczej. Co Pańskim zdaniem jest przyczyną
zaniechania tej problematyki w mediach? Wydawcy unikają tematyki gospodarczej ponieważ wymaga to od dziennikarzy bardzo solidnego przygotowania,
znajomości problemu, tematu, rzeczy itd. Poza tym oni są cały czas w biegu. Gonią za wspomnianymi
sensacjami, za byle jakimi pieniędzmi, ale koniecznymi do utrzymania siebie a czasem rodziny. W
takiej sytuacji łatwiej im zrobić byle jaką informację niż zająć się poważnym problemem
gospodarczym. Oni nie zajmą się popularyzacją wybitnych polskich wynalazców. Nie zajmą się
popularyzacją ludzi, którzy w swoim środowisku robią dobrą robotę, produkują coś bardzo istotnego,
bo być może ich boss, wydawca powie, że oni mu się nie podobają. Albo uzna, że kto będzie czytał, że
jakiś tam człowiek w Polsce wynalazł przysłowiową żarówkę. To jest towar, który się nie
sprzedaje.
Pańskie słowa, to miód na moje serce. Tym samym ośmielam się złożyć na Pańskie
ręce propozycję Stowarzyszeniu Dziennikarzy RP do współorganizowania drugiej edycji Nagrody Prestiżu
RENOMA ROKU 2013, ustanowionej przez „Prestiż – relacje gospodarcze”, magazyn poświęcony reputacji
polskiej gospodarki. Uhonorowanie laureatów Nagrodą Prestiżu RENOMA ROKU –ludzi biznesu, wynalazców,
polityków oraz firm i ich produktów ma właśnie na celu szerokie propagowanie oraz omawianie
pozytywnych zjawisk w polskiej gospodarce. Co Pan na to? Interesująca
propozycja. Osobiście już jestem za i jestem przekonany, że Zarząd Główny też przychyli się do tej
współpracy.
Dziękuję za rozmowę i z góry za deklarację współpracy. (czerwiec 2013)
   Na
zdjęciach: 1. Andrzej Maślankiewicz (z lewej) z Joanną Rostocką i Czesławem Nowickim (Wicherkiem)
na stadionie w Kielcach w 1974 r., w czasie festynu święta prasy „Słowa Ludu” i „Echa
Dnia” 2. Ostatnia redakcja, tygodnik „Rada Narodowa” zespół po wydaniu pierwszego numeru. 3.
Sierpień 1980, rozmowy Komitetu Strajkowego z Komisją Rządową w Stoczni Gdańskiej - Lech Wałęsa (1),
Jerzy Kołodziejski, wojewoda gdański (3), Tadeusz Fiszbach, sekretarz KW w Gdańsku (4), Mieczysław
Jagielski, przewodniczący Komisji Rządowej (5), Andrzej Maślankiewicz, rzecznik Komisji Rządowej
(2). Fot. Archiwum Andrzej Maślankiewicz, dziennikarz z ponad
pięćdziesięcioletnim stażem pracy. Pracę zawodową rozpoczął w 1962 r. w dzienniku „Głos
Koszaliński”. I choć potem w „Głosie Słupskim”, który wyodrębnił się z GK, zajmował się reporterką i
poważną publicystyką zapamiętany tam został głownie jako „szalejący fotoreporter”.
W 1970 r., gdy po wypadkach grudniowych w Gdańsku, na zebraniu partyjnym
poświęconym ich ocenie miał wraz z żoną Hanną, też dziennikarką w tej gazecie, odmienne zdanie od
oficjalnego, dostali jednoznaczną sugestię by się przenieśli do innej gazety, najlepiej gdzieś w
Polsce. W rezultacie wylądowali w Kielcach. On współorganizował tam powstającą właśnie popołudniówkę
„Echo Dnia”, w której został kierownikiem działu miejskiego, a żona w „Słowie Ludu”. W „Echu
Dnia” szybko awansował na z-cę redaktora naczelnego. Po sześciu latach, w 1976 r., po namowach żony,
rodowitej warszawiance, przeniósł się do Warszawy. Wprawdzie nie do innego tytułu prasowego tylko do
Wydziału Prasy, Radia i Telewizji KC, ale z pełną świadomością, bo nie było innej możliwości
przeniesienia się do Warszawy. W wydziale prasy zajmował się prasą zakładową. Miał pod opieką 217
tytułów w całej Polsce. Po dziesięciu latach, w 1980 r. historia zatoczyła
koło i na dziennikarskiej drodze Andrzeja Maślankiewicza znowu stanęło wybrzeże, tym razem Gdańsk.
Po rozpoczęciu strajków sierpniowych poprosił swojego szefa z wydziału by go tam wysłał w celu
przyjrzenia się trójmiejskim gazetom i radiowęzłom zakładowym. Już w Gdańsku, dzięki legitymacji
prasowej dostał się do stoczni i mimochodem został tam do podpisania porozumień. Powodem było
powołanie go na rzecznika prasowego strony rządowej w rozmowach z Międzyzakładowym Komitetem
Strajkowym. Przez dwa tygodnie był świadkiem historycznych wydarzeń. Uczestniczył w obradach aż do
podpisania porozumień z MKS. Po powrocie do Warszawy Andrzej Maślankiewicz przeszedł do nowo
utworzonego Biura Prasowego Rządu, gdzie został Naczelnikiem Wydziału. Po dwóch latach, w 1982 roku
został sekretarzem ds. szkoleniowych i klubów twórczych w nowo powstałym Stowarzyszeniu Dziennikarzy
PRL. Zaraz potem powołano go na sekretarza generalnego stowarzyszenia. Po osobistej rezygnacji z tej
funkcji w 1985 r. został z-cą redaktora naczelnego tygodnika „Rada Narodowa”. Przepracował w niej
tylko do transformacji ustrojowej. W 1990 r. Michał Kulesza, nowy redaktor
naczelny „Rady Narodowej”, na pierwszym zebraniu stwierdził, że nie widzi możliwości współpracy ze
starym zespołem redakcyjnym. W efekcie stracił pracę i z konieczności rozpoczął własną działalność
gospodarczą. Najpierw zajął się reklamą i marketingiem, potem handlował, sprzedawał okna, prowadził
sklep w Toruniu. Przez ostatnie pięć lat prowadził wymyśloną przez siebie gazetę dla 17 tys.
członków Robotniczej Spółdzielni Mieszkaniowej „Praga”. W tym też czasie znowu uaktywnił się w
Stowarzyszeniu Dziennikarzy RP. W rezultacie, na zjeździe stowarzyszenia w październiku 2012 r.,
został wybrany w skład Zarządu Głównego, a na posiedzeniu ZG zgodził się ponownie przyjąć funkcję
Sekretarza Generalnego, którą aktualnie pełni. dodano: 2013-06-28 12:45:55
|