Tak nas na Śląsku chowają
Z BARBARĄ BLIDĄ, Prezesem
Zarządu J.W. Construction, rozmawia Jerzy Byra
Budownictwo jeszcze nie tak dawno było lokomotywą polskiej
gospodarki. Miało znaczący wpływ na jej rozwój. Dzisiaj kuleje. Zastoju w budownictwie
upatruje się między innymi we wprowadzeniu podatku VAT. Oczywiście, jest to daleko idące
uproszczenie, tych czynników jest znacznie więcej. Na niektóre spróbujemy zwrócić uwagę w rozmowie z
Barbarą Blidą. Jedną z najbardziej kompetentnych i doświadczonych osób związanych z budownictwem.
Budowlańcem z wykształcenia i z ogromną praktyką, ministrem budownictwa i urzędu mieszkalnictwa,
obecnie posłem na Sejm RP i prezesem jednej z największych firm deweloperskich w
kraju. Wprawdzie w tej rozmowie, jak w każdej na łamach „Prestiżu”,
chodzi nam bardziej o zwrócenie uwagi na czynniki i okoliczności, mające wpływ na osobowość,
ale przy okazji jest zawsze sposobność, by poruszyć sprawy dotyczące reprezentowanej przez nią
branży i funkcjonowania gospodarki w ogóle. Im renoma tej osoby większa, im jej zalety i osiągnięcia
bardziej wyjątkowe, tym bardziej godnym staje się wzorcem do propagowania i naśladowania. Uważamy
bowiem, że w tej jeszcze kroczącej transformacji ciągle nam tych wzorców brakuje.
Jerzy Byra Pani Prezes,
czy istnieją zapiski mówiące o tym, że klnie Pani siarczyście?
Barbara Blida Chyba nie
do końca rozumiem pytanie.
Powszechnie wiadomo, że
budowlańcy traktują niecenzuralnie słowa jako normę we wzajemnym komunikowaniu. A patrząc na Pani
elegancką i przystojną sylwetkę trudno mi to sobie wyobrazić. Odpowiem
tak. Na gruncie budowlanej praktyki zawodowej mam opanowane ileś tam dosadnych zwrotów, które
spełniają swoje zadania komunikacyjne. I muszę przyznać, że szczególnie w warunkach
ekstremalnych, mocne słowo czasami bardzo pomaga.
Z ust
kobiety inżyniera, musiały robić wrażenie. A tak w ogóle, co sprawiło, że zainteresowała się Pani
tak męskim zawodem? Samo życie. Choć bardziej interesowała mnie chemia.
Nawet na Politechnice Śląskiej zdałam na nią egzamin. Niestety, do pełnego szczęścia zabrakło
punktów za pochodzenie. I choć przez 7 lat miałam z nią jeszcze kontakt, bo pracowałam w
chorzowskich Azotach, to już po roku podjęłam studia zaoczne na Wydziale Inżynierii Sanitarnej
Politechniki Śląskiej w Gliwicach. Kobieta, praca, zaoczne studia techniczne. Trudną wybrała Pani drogę
życia. Jeśli pan to docenia, to dodam, że jeszcze matka. Syn miał rok,
jak zaczynałam studia. Na ostatnim roku urodziłam córkę. Dyplom obroniłam z wynikiem bardzo dobrym.
Można by te Pani wysiłki sparafrazować: tak hartowała się
stal. To raczej domena mojego męża. 37 lat poświęcił
hutnictwu.
Nie powie Pani, że było łatwo godzić tyle
obowiązków. Oczywiście, że nie. Ale mam taką konstrukcję psychiczną, że
im więcej problemów, tym bardziej się mobilizuję i tym sprawniej działam. Poza tym miałam obok
bardzo mi bliskich i oddanych ludzi – pomagających rodziców i bez reszty oddanego męża. Co zawsze
mocno podkreślam, bo mieć tak odpowiedzialnego partnera, to nie połowa, nie trzy czwarte, to cały
sukces.
Ładnie powiedziane. To rzadkość słyszeć w dojrzałym
wieku takie publiczne wyznanie uznania. Nie każdy ma tyle szczęścia w
życiu.
Tym bardziej w
budownictwie. O, przepraszam, ja je również bardzo polubiłam i myślę,
że z wzajemnością.
Coś czuję, że u Pani z budownictwem, jak
z żeglarstwem. Wystarczy raz wypłynąć w morze i już żyć bez niego nie można. Gdzie połknęła Pani
bakcyla budowlanego? Po skończeniu studiów przeszłam z Azotów do
Fabudu, Przedsiębiorstwa Budownictwa Węglowego, jednej z największych firm na polskim rynku
budowlanym, łącznie z fabryką domów zatrudniała 5,5 tys. ludzi.
Budowaliście kopalnie. Nie, mieszkania dla górników. Potem
również dla spółdzielczości mieszkaniowej. Oddawaliśmy po 3,5 tys. mieszkań rocznie i 100 tys. m kw.
infrastruktury technicznej i społecznej.
Więc gumiaki nie
są Pani obce. Bez nich na budowie nie ma czego szukać. Choć nie od
razu miałam je na wyposażeniu, gdyż najpierw pracowałam w przygotowalni produkcji, potem jako główny
specjalista, następnie zastępca szefa produkcji i dopiero po tych doświadczeniach przeszłam do
zespołu robót zewnętrznych, w którym byłam zastępcą kierownika ds. technicznych.
Mieszkała Pani w przez siebie wybudowanym
mieszkaniu? Nie. To były budynki zakładowe. I jak na ówczesne warunki
bardzo komfortowe, z centralnym ogrzewaniem, gazem i ciepłą wodą. Ale autentycznie do nich
wzdychałam, bo mieszkałam w Siemianowicach w starym domu wybudowanym jeszcze w 1912 roku przez
dziadka, bez takich udogodnień i na dodatek rodzice musieli go ciągle remontować. Mieszkam w tym
domu do dziś.
Patrząc teraz na Panią i widząc oczami
wyobraźni ekstremalne warunki, w których budowlańcom przychodzi pracować, zastanawiam się, co
powoduje, że kobieta podejmuje takie wręcz heroiczne zawodowe wyzwania.
Lubię wyzwania, bez względu na piętrzące się trudności. A w tym
zawodzie ich nie brakuje. Tak jak podczas zimy stulecia (w latach siedemdziesiątych), gdy wodociągi
pękały jak zapałki i trzeba było usuwać awarie, bez względu na porę dnia i nocy. W takiej sytuacji
też czułam się w obowiązku być z moimi ludźmi. Nawet mąż się w to angażował i
dowoził herbatę z rumem, byśmy się mogli rozgrzać. Takich cennych doświadczeń było zresztą wiele.
Dopiero w takich warunkach poznaje się ludzi, nabiera do nich szacunku, do ich ciężkiej fizycznej
pracy. Ludzie to widzą, i doceniają. Nawet bardzo,
skoro Pani kandydaturę wystawiono na posła. Musiała się Pani mocno udzielać
politycznie. Ani trochę. Zgłoszono moją kandydaturę do Sejmu IX
kadencji, na tzw. miejsce niemandatowe. Akurat było zapotrzebowanie na w miarę młodą kobietę, z
wyższym wykształceniem. Po siermiężnych czasach Gomułkowskich, kiedy i w naszej rodzinie panowała
bieda, wszystkim zaświtała nadzieja na lepsze. Ale, choć do partii zapisałam się z całym
przekonaniem, na fali powszechnego entuzjazmu, to moja w niej obecność sprowadzała się tylko do
regularnego płacenia składek. Nie zapieram się tego czasu w moim życiorysie i gdyby się cofnął,
zrobiłabym to samo.
To co spowodowało, że już w następnej
kadencji weszła Pani do Sejmu. W tej pierwszej, przypadkowej i
niemandatowej próbie, która nie dawała żadnych szans na wybór, mimo wszystko dostałam sporo głosów.
To pewnie sprawiło, że w ramach limitów wojewódzkich niespodziewanie dostałam zawiadomienie o
zaproszeniu do udziału w pracach nowo powstałej Rady Społeczno-Gospodarczej przy Sejmie IX kadencji.
Dopiero tam nabrałam świadomości, co to Sejm i działalność polityczna. Zdobyłam nowe doświadczenie
pod wodzą Mieczysława Rakowskiego, wspaniałego człowieka, i innych uznanych autorytetów
społeczno-polityczno-gospodarczo-kulturalnych, z którymi opiniowaliśmy projekty nowych ustaw
sejmowych. Nawet kilka razy odważyłam się zabrać głos. W wielkim stresie, bo choć mówię poprawnie po
polsku, to wiem, że słychać w nim śląski akcent. A więc myślę, że właśnie ta działalność
spowodowała, że w wyborach do Sejmu X kadencji walczyłam o mandat poselski, już jako pełnoprawny
kandydat.
I w ten sposób działalność poselska odsunęła na
bok budownictwo. Nic z tych rzeczy. Godziłam jedno i drugie. W Fabudzie
byłam naczelnym inżynierem branży i miałam 1300 ludzi pod sobą, a w Sejmie zostałam
wiceprzewodniczącą Komisji Gospodarczej
W Sejmie to już Pani
zadomowiła się na dobre. Mało tego. W kolejnych, wolnych wyborach dostaje Pani coraz większe
poparcie. W ostatnich był to nawet, pod względem uzyskanych głosów, trzeci wynik w kraju. Z
całą pewnością to sejmowe doświadczenie, poparte nieustającą praktyką zawodową, miało też wpływ na
propozycję zostania ministrem budownictwa. Chyba tak. Bo w
Sejmie X kadencji można było pokazać, co się potrafi. To była wielka praca. Zmieniliśmy cały ustrój
gospodarczy. A skoro cały czas byłam w budownictwie, to później jakby naturalna stała się propozycja
stanowiska w rządzie. Choć złożono ją nie tylko mnie, również panu Nowickiemu. W rezultacie wybrano
moją wizję działań resortu budownictwa.
Była Pani ministrem
budownictwa od 1993 r. W trzech kolejnych rządach. Im dalej od tego okresu, tym lepiej się Panią
ocenia. Na przykład system budownictwa społecznego dalej się rozwija. Ale za przeprowadzoną
kontrowersyjną ustawę o najmie i dodatkach mieszkaniowych, włącznie z eksmisją na bruk, była Pani
bardzo mocno krytykowana. Z jej wprowadzenia, z merytorycznego punktu
widzenia, nie mam sobie nic do zarzucenia. Mój błąd polegał na tym, że w tej ustawie naiwnie
zachowałam się wobec sądów. Nie sądziłam, nawet mi do głowy nie przyszło, że sądy będą tak bezduszne
w orzekaniu eksmisji, że nie będą analizowały sytuacji rodzin, które borykają się z problemami
finansowymi. A ta ustawa dawała możliwość uzyskania dodatków mieszkaniowych, o które eksmitowani nie
występowali, bo o nich nie wiedzieli. Przecież mogli być o tym przez strony eksmitujące
poinformowani, wówczas nie byłoby potrzeby eksmisji. Ta ustawa naprawdę sprawiedliwie ważyła
interesy właścicieli i najemców. Dochodzą mnie nawet głosy, że to była, jak dotychczas, najlepsza
ustawa w tej sprawie i nie należało jej zmieniać. Dzisiaj mamy taką sytuację, że wszyscy mogą
przestać płacić czynsze i nie będziemy mogli nic zrobić. Może to doprowadzić do anarchii
czynszowej.
Urzędnicza kariera ma to do siebie, że w każdej
chwili można zostać poddanym ostrej krytyce. Jako szef urzędu mieszkalnictwa, podczas powodzi w 1997
r., firmowała Pani budowę 1000 domów, złośliwie zwanych, od Pani nazwiska, Bida-Domy. Skąd ta
niechęć do tak koniecznych działań. Niechęć i krytyka rządu za
zaangażowanie i sprawną realizację pomocy dla powodzian miały podłoże wyborcze. Pech chciał, że to
nieszczęście dotknęło wielu ludzi w czasie kampanii. Nam wszystkim w to zaangażowanym, do głowy nie
przyszło, że walka z żywiołem może być wykorzystywana do rozgrywki w interesach wyborczych. W ciągu
jednej nocy przygotowaliśmy 7 projektów ustaw. Rano zreferowałam je na posiedzeniu rządu. O
dwunastej rząd je przyjął. Nieco później Sejm uchwalił. Po południu były już w Senacie. W ciągu 24
godzin mieliśmy uchwalony cały pakiet ustaw. Na ich podstawie, z Krajowego Funduszu Mieszkaniowego,
który wcześniej stworzyłam, powodzianie mogli korzystać z kredytów oprocentowanych na 2 proc. I
pieniędzy nie brakowało, były w nadmiarze, 5 bilionów starych złotych. A
program 1000 domów. Szkoda gadać. Powiem tylko, że wszystkie, z wielkim zaangażowaniem stron
uczestniczących w tym przedsięwzięciu, zostały wybudowane, zasiedlone i cieszą tych, którzy je
otrzymali. Nie są to żadne „bida-domy”, tylko nowoczesne mieszkania. Dla większości powodzian były
skokiem cywilizacyjnym. Ilekroć odwiedzam te tereny i zachodzę do tych domów, zawsze ich mieszkańcy
z wdzięcznością częstują mnie żurem. Nierzadko widzę obok zdjęcia Papieża również swoje, na którym z
Włodkiem Cimoszewiczem, wówczas premierem, przekazujemy im te domy. I jeszcze
coś. Krytyka w polityce to normalna rzecz. Szkoda tylko, że prowadzona na oślep i w imię
politycznych interesów hamuje postęp. Te zmaterializowane domy były doskonałą okazją do wykreowania
w Polsce lekkiego budownictwa – taniego, szybko budowanego, energooszczędnego. Myśmy w ten program
włożyli olbrzymi wysiłek i szkoda, że nie został wykorzystany promocyjnie.
Z tego, co Pani mówi i robi wynika, że poza zawodowymi kompetencjami i
zaangażowaniem w realizację podejmowanych wyzwań dużo w Pani zwykłego człowieczeństwa, otwarcia na
prostych ludzi. Osoby z taką postawą określa się, że mają wrażliwość społeczną. Ona się jednak w
człowieku skądś bierze, ma jakieś praźródło. Tak nas na Śląsku chowają.
W Warszawie inaczej? Inaczej.
Na Śląsku się mówi: masz fach, możesz zarobić własnymi rękami, nie wisieć u klamki. Może właśnie
dlatego nigdy się do Warszawy nie przeprowadziłam. Ja tu tylko pracuję, pieniądze wydaję na Śląsku.
Tam mam dom, rodzinę. Widzę, jak ludzie ubożeją. I choć nie mam wiele czasu, oni też widzą, że się
nimi interesuję. Ufają mi. Nie ukrywam, że każde kolejne wybory są dla mnie miłym i wymiernym
potwierdzeniem tego zaufania.
Gdyby była Pani posłem
zawodowym, można by poświęcić tym ludziom trochę więcej czasu. Jedną
kadencję byłam. Niestety, skomplikowała mi się sytuacja rodzinna. Mąż miał zawał, przestał pracować,
a zaciągnięte na remont domu kredyty trzeba spłacać. Między innymi dlatego, w czerwcu 2000 roku,
skorzystałam z propozycji szefowania dużej firmie deweloperskiej w Warszawie.
J.W.Construction, bo o nią chodzi, to firma prywatna. Jaką widzi Pani
różnicę w zarządzaniu, w porównaniu z państwowym Fabudem? To nowe
wyzwanie, choć zakres działalności podobny. Tutaj mam znacznie większą odpowiedzialność. Doszła
finansowa i przed właścicielem. Niezbędna stała się też dobra znajomość kodeksu handlowego.
Finanse, o których Pani wspomniała, to w tej chwili
newralgiczny element funkcjonowania każdej firmy. Brak kapitału, wysokie obciążenia podatkowe,
zatory płatnicze, to główne czynniki kłopotów przedsiębiorstw. A budownictwu co
przeszkadza? Wiele rzeczy. Obciążenia z tytułu zatrudnienia pracownika.
Składki na PFRON. Oczywiście stawka VAT. Sprawa kredytów bankowych. Dzisiaj największym konkurentem
na rynku, nie tylko dla firm budowlanych, które chcą zaciągnąć kredyt na inwestycje, na rozwój jest
skarb państwa. Emitując bony skarbowe sprawia, że banki chętnie kupują te bony, bo niczym nie
ryzykują, mają bezpieczny zysk. Po co mają udzielać kredytów firmom budowlanym, które zaliczane są
do grupy najwyższego ryzyka.
Ostatnie propozycje
Ministerstwa Finansów w niczym nie zmieniają takiego stanu rzeczy, nie ułatwiają rozwoju. Wręcz
przeciwnie, pogłębiają kryzys. Abolicja to coś koszmarnego. Bo z tego
wniosek, że byłam wariatką, płacąc regularnie, z ogromnym wysiłkiem, wszystkie te obciążenia
związane z ZUS, PIT, CIT, VAT. I choć rozumiem intencje tych propozycji – chodzi o uspokojenie
sytuacji w dużych firmach, by nie dopuścić do zwiększania bezrobocia, bo wszystko skończy się
katastrofą. Nie zmienia to faktu, że dzisiaj potrzeba impulsu, zmian legislacyjnych, wprowadzenia
nowych rozwiązań, które pozwolą firmom, również takim jak nasza, pozyskać środki na rozwój, na
rozbudowę, na tworzenie nowych miejsc pracy. W innym przypadku będziemy musieli te miejsca pracy
likwidować. Co zresztą już się dzieje, bo budownictwo zamiast przyspieszać, tworzyć nowe miejsca
pracy, zwalnia ludzi. My się nie rozwijamy, my walczymy o przetrwanie.
Pani domeną zawodową było i jest budownictwo mieszkaniowe. Widzi Pani dla
niego szansę na wyjście z obecnej trudnej sytuacji? Jeśli nie będzie
radykalnych posunięć, głównie związanych ze zwiększeniem strumienia pieniędzy na rynek, czarno widzę
możliwości poprawy. Potrzebne jest wprowadzenie instrumentu, najpóźniej do końca roku, by może już w
przyszłym pobudził popyt. Bo w gospodarce nie jest tak, że dzisiaj uchwalamy ustawę i od następnego
tygodnia mamy efekt. Procesy gospodarcze dzieją się w dłuższych okresach. Dziś jest rozwiązanie,
ewentualnie za rok początek efektów funkcjonowania instrumentu. Albo i nie, i trzeba go szybko
zmienić. Moim zdaniem, powinien to być system preferencyjnego kredytowania. Proponowany przez rząd
8-procentowy kredyt, udzielany na 30 lat, nie spowoduje przełomu. Taki kredyt powinien być
oprocentowany o wiele niżej. Gdybyśmy doszli do poziomu 3,5 proc. rocznie, wzorem naszych sąsiadów z
południa, moglibyśmy zacząć odczuwać wyraźną poprawę popytu na mieszkania i rozwoju
budownictwa.
Pasja w działaniu to piękna rzecz, choć nie
zawsze daje rezultaty. Pani realizuje się w budownictwie. Co ono Pani
dało? Cały czas daje. Bardzo dużo cennego doświadczenia zawodowego,
satysfakcję z bardzo wymiernych i gołym okiem widocznych dokonań, przyjaźń i zaufanie
współpracowników oraz ludzi, dla których się to wszystko robi. A nade wszystko, że czuję się
potrzebna. To dla mnie bardzo ważne.
(grudzień 2002)
dodano: 2012-01-06 15:20:27
|